Dziś Dzień Kobiet. Chcąc pokazać, jak duże znaczenie ma wiara we własne możliwości oraz odwaga w relizacji marzeń, postanowiłam opisać historię mojego pójścia na swoje. Historię wkroczenia na trudną i wyboistą, acz przynoszącą ogrom satysfakcji ścieżkę samozatrudnienia. Zacznijmy od początku…
Rok temu na blogu pojawił się wpis dotyczący siły drzemiącej w kobietach. Chcąc do niego nawiązać w związku z dzisiejszym Dniem Kobiet, postanowiłam podzielić się z tobą moją historią. Historią kobiety, która przede wszystkim odważyła się realizować swoje marzenia, mając za sobą wspierających bliskich. Kobiety, która uwierzyła w tkwiące w niej potencjał i siłę oraz zdecydowała się na odważny krok jakim było samozatrudnienie. Jednego wpisu będzie za mało na wszystkie zagadnienia i przemyślenia w tym temacie. Ale po kolei – oto moje początki…
Przykład idzie z góry
Rozejrzyj się wokół… Taka była moja myśl, kiedy zastanawiałam się nad wyborem dalszej drogi życiowej, po tym jak urodziła się młodsza córka. Nie wyobrażałam sobie powrotu do pracy w takim trybie, w jakim miało to miejsce zanim na świecie pojawiły się dziewczyny. Szukałam więc innych rozwiązań. Innych, w których możliwym byłoby pogodzenie wszystkich aspektów mojej nowej rzeczywistości. Dla których inspiracją było najbliższe otoczenie.
Wokół siebie miałam czy mam przykłady osób, które prowadząc własne biznesy, bardzo to sobie chwaliły i chwalą. Dziadek, który handlował odzieżą na straganie w czasach, kiedy jedynymi galeriami były te związane ze sztuką, a chcąc kupić zimą spodnie należało psychicznie się przygotować na rozbieranie się na kartonie w mocno niesprzyjających temperaturach. Ciocia i ś.p. wujek, którzy z jednej z podróży przywieźli coś więcej niż tylko wspomnienia. W ich głowach zrodził się bowiem pomysł na otworzenie lokalu gastronomicznego z pizzą w roli głównej. A musisz wiedzieć, że ponad trzydzieści lat temu był to na tyle innowacyjny i niespotykany pomysł, że klienci walili do nich drzwiami i oknami. Pierwszy i jedyny taki punkt na mapie ich miejscowości sprawił, że i celebrytów też nie brakowało. Wreszcie koleżanka ze studiów, która swoją dorywczą pracę w branży turystycznej przekształciła w biznes z prawdziwego zdarzenia i która nie wyobraża sobie pracowania dla kogoś.
Jakie były moje początki?
O dniach poprzedzających finalną decyzję pisałam już wcześniej, choćby w pierwszym wpisie na blogu WEDŁUG MNIE. Doskonale pamiętam te rozterki i przemyślenia… Bardzo dobrze pamiętam także i inny zgoła dzień. Dzień, w którym odwiedziłam swoje biuro księgowe, aby dopełnić wszystkich formalności związanych z założeniem działalności gospodarczej. Pamiętam tę ekscytację i dumę towarzyszące mi wtedy. Oto ja rozpoczynam nowy rozdział w swoim życiu! Od dziś wszyscy będą zabijać się o możliwość współpracy ze mną…
Na samo wspomnienie wcześniej przytoczonych założeń chce mi się śmiać. Albo przynajmniej z przekąsem się uśmiechnąć. Jednocześnie aż dziw bierze, jak mogłam w swojej błogiej nieświadomości być tak oderwana od rzeczywistości. I to pomimo tego, że zapoznawałam się z różnej maści artykułami, w których czarno na białym ukazywane były polskie realia nowopowstałych firm. I wysuwające się na czoło dane statystyczne sugerujące, że co trzecia z nich upadnie przed upływem roku. Jak również i te dotyczące wysokiego poziomu stresu, nieregularnych zarobków, czy pracy „po godzinach”.
Zupełnie nie zastanowiło mnie to, że nie otwieram działalności w obszarze sobie znanym, w którym wiedzę i doświadczenie zdobyłam u poprzedniego pracodawcy. O nie… Założenie było jak zwykle ambitne, czyli kto jak nie ja. Ja nie dam rady?! Ogarniać logistycznie dzieci i domu, odbyć turbo szkoleń ułatwiających wdrożenie, a potem działać i zarabiać. Plan był prosty i tak po prostu nie zdał egzaminu. Nie miał nawet najmniejszych szans na powodzenie w tak krótkich ramach czasowych. Brakowało w nim wielu składników, ale przede wszystkim zabrakło jednego – cierpliwości i zaufania procesowi…
GARŚĆ FAKTÓW
Opisując wyżej moje początki będąc na swoim, wspominałam o artykułach… Oto jeden z nich, który wtedy wydawał mi się przekoloryzowany… O ironio!